Jestem świeżo po obejrzeniu filmu i szczerze mówiąc to wracam do porządku dziennego lekko rozczarowany. Oczywiście mam na względzie bardzo dużo atutów filmu. Jak choćby ciekawa narracja, czarujący nastrój sielanki (kino skandynawskie szczególnie w czasach Bergmana nas do tego nie przyzwyczaiło), czy sportretowanie mieszkańców purytańskiej skandynawskiej osady, odciętej od świata. Jednak kiedy oglądałem tych ludzi, głównie przy finałowej uczcie, ale wcześniej też, to nie mogłem oprzeć się irytacji. Ich konserwatyzm, zabobonność, całkowite zamknięcie na coś nowego, nieprzeżyte wcześniej doznania wyzwalała we mnie frustrację, która niestety przyćmiła wartości artystyczne filmu. Dodatkowo miałkie główne bohaterki(szczególnie starsze) i powierzchowne przedstawienie pastora dodały kolejną łyżeczkę dziegciu do mojej opinii. Nie wiem, być może mój młody wiek i niechęć do pewnych poglądów i postaw zaważyła na odbiorze. A może po prostu po Bergmanie, twórcach spod znaku Dogmy-95 jestem przyzwyczajony do tamtej tonacji skandynawskiego kina?
Co do głębokiego, wbrew pozorom, sensu filmu może przekona Cię cytat z jakiejś świętej (nie znalazłem źródła, nie pamiętam jej imienia - chyba na B - ani dokładnego tekstu), która na krytykę, że powinna się modlić a nie zajadać z apetytem pulardę, odpowiedziała: "modlitwa to modlitwa a pularda to pularda".
Mnie ten film zauroczył, przez świetnie, z humorem, pokazaną apoteozę drobiazgów, rzeczy może trywialnych ale cudownych.